Drzwi się znów zamknęły. Czerwona latarnia, wisząca w jednem z okien, oświetlała szynk brudno-czerwonawem światłem; masywne sklepienie występowało w tym głębokim cieniu w ostrzejszych zarysach; schody w kącie chowały się w tajemniczej ciemności; całe wewnętrzne urządzenie wyglądało jak romantyczna dekoracya, przygotowana do wystawienia jakiegoś strasznego dramatu.
— Chodź! — powtórzył Passacantando Afrykance, ciągle jeszcze drżącej.
Weszli cicho oboje na kamienne schody, wznoszące się w najciemniejszym kącie — naprzód ona, za nią on. Na górze tuż koło schodów, znajdował się pokój o powale z belek. W jednej ścianie osadzona była Madonna z niebieskawego fajansu, przed którą w szklance, wypełnionej wodą i oliwą, paliła się wieczna lampa. Inne ściany pokrywały, niby pstra wysypka, liczne, potargane papierowe obrazki. Woń ubóstwa, woń gałganów, ogrzanych ludzkiem ciałem wypełniała izbę. Złodzieje zbliżali się ostrożnie do łóżka. Stary leżał w małżeńskiem legowisku, pogrążony w głębokim śnie. Z bezzębnej jamy ustnej i tabaką zapchanego nosa