Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

wydobywał się oddech, coś w rodzaju przytłumionego świstania. Głowa spoczywała głęboko na poduszce w prążkowatej poszewce; usta, podobne do dziury w zepsutym harbuzie, otaczały szczecinowate wąsy, pożółkłe z tabaki; jedno, widoczne ucho, wyglądające jak wynicowane ucho psa, pełne było włosów, pryszczów i świeciło się z tłuszczu. Jedno ramię, gołe, chude, z występującemi silnie żyłami, zwisało z pod kołdry. Ręka, zgięta z przyzwyczajenia do chwytania czegoś, trzymała koniec prześcieradła.
Wstrętny ten staruch posiadał już oddawna dwa złote cekiny, które mu jakiś lichwiarz z jego familii zapisał testamentem; i przechowywał je z zazdrosną troskliwością w rogowej tabakierce, zagrzebane w tabace. Były to dwa żółte, błyszczące cekiny; i stary, kiedy między wielki a wskazujący palec nabierał wonnego proszku i przypatrywał im się przytem i obmacywał co chwila, czuł w sobie wzrastającą namiętność skąpca i rozkosz posiadania.

Afrykanka, z zapartym oddechem, na palcach, przystąpiła do łóżka, podczas gdy Passacantando zachęcał ją giestami do kradzieży. Wtem,

— 167 —