patrzeć na niego. Doznawałem dziwnego uczucia, którego nie potrafiłbym określić: coś mię równocześnie pociągało i odpychało, coś, co nie da się opisać. Było to podobne do złośliwej, bardzo złośliwej siły magnetycznej, którą ten tęgi, krwisty i brutalny człowiek mnie słabego, chorowitego, pozbawionego woli i, mówię otwarcie, trochę tchórza trzymał w swojej mocy.
Pewnego wieczora, pod koniec obiadu, przyszło między Wanzerem a niejakim Inglettim, który siedział koło mnie, do gwałtownej sprzeczki. Wanzer mówił, swoim zwyczajem, podniesionym, podrażnionym tonem. Ingletti, któremu widocznie wino dodało odwagi, stawiał się zuchwale. Siedziałem prawie bez ruchu, nie śmiałem podnieść oczu od talerza i czułem jakby kurcze w okolicy żołądka. Naraz, Wanzer porwał szklankę i rzucił ją na swego przeciwnika. Rzut chybił celu i szklanka rozbiła się na mojem czole, tu, gdzie pan widzi tę bliznę.
Jak tylko uczułem ciepłą krew na mojej twarzy, straciłem przytomność. Kiedy znów przyszedłem do siebie, miałem jnż obwiązaną głowę. Wanzer stał nademną ze skruszoną miną. Powiedział parę słów usprawiedliwienia. Odpro-