szaro blady, jak trup. Rzucił się na krzesło i dwa czy trzy razy otworzył usta, jakby mi chciał coś powiedzieć. Potem, zerwał się raptem i wyszedł z pokoju bez słowa odpowiedzi na moje pytania, nie spojrzawszy nawet na mnie.
Nie widziałem go już tego dnia. Nie widziałem przy obiedzie. Nie widziałem i nazajutrz.
Kiedyśmy siedzieli przy stole, wszedł Questori, kolega Wanzera.
— Wiecie już nowinę? — rzekł — Wanzer uciekł.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem dobrze, a raczej nie mogłem uwierzyć. Ale bicie mego serca czułem aż w gardle.
Pytano w zamieszaniu:
— Co ty mówisz? Kto uciekł?
— Wanzer, Giulo Wanzer.
Nie wiem doprawdy, co się ze mną działo. Ale to jest pewne, że pierwszem mojem uczuciem była radość. Siliłem się, żeby ją stłumić. I naraz usłyszałem wybuch złości, gróźb, nienawiści przeciwko temu człowiekowi, który był moim panem i mistrzem.
— A ty? — zwrócił się do mnie jeden z najbardziej rozgoryczonych. — Cóż ty, nic nie mó-