swojej istoty delikatniejsze uczucia. Nie może pan tego pojąć, może pan nawet nie wierzy temu, co mówię. Pomimo to, mówię. Są chwile, że — niech mi Bóg przebaczy! — czuję w sobie coś z Chrystusa. Byłem najnikczemniejszym, ale i najlepszym z ludzi.
Pozwól mi pan tylko popłakać trochę. Widzi pan, jak łzy moje płyną. Wszystkie te lata mojego męczeństwa, nauczyły mię tak płakać, bez łkania, bez westchnień, ażeby nie być słyszanym, ażeby nie zasmucić tego, który mię kochał, ażeby tej istocie, która mię do takiej nędzy doprowadziła, nie wyrządzać przykrości. Bardzo niewielu tylko ludzi umie tak płakać, jak ja płaczę. Proszę też pana zapamiętać to sobie. Po mojej śmierci powie pan, że biedny Giovanni Episcopo umiał przynajmniej płakać w milczeniu przez całe swoje życie.
Jak się to stało, że pewnej niedzieli — była to palmowa niedziela — znalazłem się w tramwaju na drodze do Tivoli? Nie zdaję sobie z tego dobrze sprawy. Czy to było w przystępie obłędu czy somnambulizmu? Doprawdy nie wiem.