— Jakże mogłaś ukrywać to przed nami, Ginevro?
Uśmiechaliśmy się zmieszani, oszołomieni zdarzeniem, które się z taką łatwością i nieprawdopodobieństwem snu dokonało. Tak, nieprawdopodobnie, nie do uwierzenia, śmiesznie; przedewszystkiem śmiesznie. A jednak zdarzyło się to na tej ziemi między mną, Giovannim Episcopo, a Ginevrą Canale tak, jak panu mówię, najzupełniej tak, jak panu opowiadam.
Ach, mój panie, może się pan śmiać, jak pan chce. Nie zmartwi mię to wcale.
Tragiczna krotochwila. Gdzież to ja się z tem wyrażeniem spotkałem? Doprawdy nie może być nic śmieszniejszego i zarazem bardziej wstrętnego, strasznego.
Złożyłem jej matce wizytę w jakimś starym domu na Via Montanara. Drapałem się po wąskich, wilgotnych schodach, śliskich, jak w studni, na które padało z góry niepewne, zielonawe światło. Było w tem coś grobowego, coś, czego się nigdy nie zapomina. Wszystko stoi mi dotąd wyraźnie przed oczyma.
Na każdym niemal schodzie przystawałem, bo było mi tak, jakbym tracił równowagę, jak-