Biasce o tem słońcu promienistem, o tym całym bezmiarze przędzy wiosennej. I na horyzoncie, w dali zajaśniał już pasek morza Adryatyckiego w pierwszych, nieśmiałych przebłyskach porannego światła, kiedy Biasce wstał i po schodach drewnianych wydrapał się aż do gniazd jaskółczych, pod sam szczyt dzwonnicy.
Nieruchomo wisiały trzy dzwony, zdobne w arabeski — trzy spiżowe ciała i czekały, kiedy im ręka Biasce’a każe zabrzmieć w porannem tchnieniu tryumfalnymi dźwiękami.
I Biasce chwycił za sznury. Za pierwszem szarpnięciem drgnął największy dzwon, Wilczyca, aż do głębi: otworzył swoją wielką paszczę, zamknął i znów ją otworzył; fala metalicznych tonów, poprzedzająca przeciągły poszum, wypłynęła ponad wszystkie dachy, a wiatr poniósł ją w dół – wzdłuż całego wybrzeża. I dźwięki przewalały się coraz prędzej i prędzej. W spiż wstąpiło życie; stał się podobnym do czegoś strasznego, co szalało z gniewu, czy z miłości; kołysał się groźnie to w prawo, to w lewo, pokazując swoją paszczę rozwartą, przyczem słychać było dwa głębokie tony, którym nieprzerwanie towarzyszył pomruk; nagle, przerywa się