— Muszę iść — rzekłem, — ostatni czas na mnie.
— Dobrze. Pójdziemy razem. Poczekaj chwilę.
I zaczął przetrząsać swoje kieszenie, jakby szukał pieniędzy — zabawny widok. Zapłaciłem. Wstaliśmy i wyszliśmy. Wsunął znów rękę pod moje ramię. I zdawało się, jakby mię już nie chciał tego wieczoru opuścić. Co chwilę śmiał się swoim głupkowatym śmiechem. Czułem, że przychodzi znów na niego ta chwila przesilenia, ten niepokój, ten nacisk wewnętrzny u człowieka, który chciałby coś powiedzieć, a nie śmie, wstydzi się.
— Śliczny wieczór! — rzekł.
I powrócił znów do swego głupkowatego śmiechu.
I z nagłym wysiłkiem, jak człowiek, który się jąka, wyrzucił ze spuszczonej, zupełnie schowanej pod krysami kapelusza głowy:
— Pożycz mi pięć lirów. Oddam ci.
Stanęliśmy. Dałem mu pięć lirów do drżącej ręki. I odwrócił się zaraz, zemknął, zgubił się w ciemności.
Ach, mój panie! Co za nędza! Człowiek, który popadł w nałóg, który się szarpie w szpo-