i wszędzie znajdował. Czekał na mnie przed drzwiami mego urzędu; czekał w nocy na schodach mego domu. Nigdy mnie o nic nie prosił, wzrokiem nawet nie mógł mówić, bo oczy miał zakryte. Wystarczyło mi jednak spojrzeć na niego, ażeby go zrozumieć. Śmiał się swoim zwykłym śmiechem, swoim bezmyślnym i nerwowym śmiechem. I czekał, nic nie żądając. Nie miałem siły opierać mu się, odpychać, upokarzać, surową twarz pokazywać, przykre wypowiadać słowa. Czyżbym się poddał nowej tyranii? Czyżby on miał być następcą Giulia Wanzera? Jego towarzystwo narażało mię często na przykrości, cierpiałem przez niego, a jednak nie robiłem nic, żeby się od niego uwolnić. Niekiedy chwytał mię za serce śmiesznie żałośną tkliwością. Pewnego dnia zapytał mię, wykrzywiając usta, jak dzieci, kiedy im się na płacz zbiera:
— Dlaczego mnie nie nazywasz ojcem?
Wiedziałem, że nie był ojcem Ginevry. Wiedziałem, że dzieci jego żony nie były jego dziećmi. On sam to z pewnością wiedział bardzo dobrze. Pomimo to nazywałem go ojcem, kiedyśmy byli sami, kiedy nas nikt nie słyszał, kiedy to miało być dla niego pociechą. Pokazywał często mi,