komuś serca, wszystko to i wiele innych jeszcze rzeczy wskazywało na kilka kropel krwi arystokratycznej. Któż więc mógł być jej ojcem? Może jaki rozwiązły starzec, jak ten markiz Aguti? A może jaki ksiądz, jeden z tych pełnych galanteryi kardynałów, co to wnoszą błogosławieństwo Boże do wszystkich domów w Rzymie?
Jakże często o tem myślałem! A niekiedy widziałem w mojej wyobraźni jakąś męską postać nieokreśloną, zmienną, a jednak wyraźną, ze szczególną twarzą, ze szczególnym wyrazem, która zdawała się zabójczo wyczerpującem żyć życiem.
Niewątpliwie musiała Ginevra wiedzieć a przynajmniej czuć, że nie łączyło jej najmniejsze pokrewieństwo krwi z mężem jej matki. I w istocie nie dostrzegłem nigdy w jej oczach, gdy były zwrócone na tego nieszczęśliwego, ani śladu życzliwości a choćby tylko współczucia. Przeciwnie, obojętność a często niechęć, pogarda, odraza a nawet nienawiść mówiły z jej oczu, gdy się zwracały na tego nędzarza.
Oh te oczy! One mówiły wszystko; za dużo mówiły w jednej chwili, za dużo różnych rzeczy. Wprawiały mię w pomieszanie. Spotykały