Termin ślubu był oznaczony. Ginevra pozostała jeszcze przez parę tygodni w Tivoli. Dojeżdżałem tam często tramwajem, przepędzałem z nią pół dnia, dwie godziny, godzinę. Kontent byłem, że jej niema w Rzymie. Stałą moją troską było, żeby ktoś z moich biurowych kolegów nie odkrył mojej tajemnicy. Uciekałem się do niezliczonych podstępów, wykrętów, kłamstw, ażeby się nie zdradzić co robiłem, co robię, co zamierzam robić. Unikałem więcej uczęszczanych lokali. Uciekałem do pierwszego lepszego sklepu, do sieni jakiegoś domu, w boczną ulicę, jeżeli z daleka zobaczyłem którego z moich dawnych współtowarzyszów stołu.
Pewnego dnia jednak nie udało mi się uniknąć spotkania z Filipem Doberti. Dopędził mnie, zatrzymał albo raczej przyczepił się do mnie natarczywie.
— Hola, Episcopo! Od niepamiętnych czasów nigdzie cię nie widać! Cóż się z tobą działo? Czy chory byłeś?
Nie mogłem zapanować nad mojem pomieszaniem. Odpowiedziałem bez zastanowienia:
— Tak, byłem chory.
— Widać to; pozieleniałeś. Ale cóż ty teraz