Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszedłem kilka razy koło poczty, tam i nazad, wzruszony, jak człowiek, który ma zamiar popełnić samobójstwo. Stanąłem w końcu i wsadziłem list w otwór skrzynki. Zdawało mi się, że palce moje nie mogą się od niego oderwać. Jak długo tak stałem? Nie wiem. Policyant trącił mnie w ramię i zapytał:
— Co pan tu robi?
Puściłem palce i list wpadł do skrzynki. I o mało nie usunąłem się, omdlały, policyantowi w ramiona.
— Powiedz mi pan — wyjąkałem ze łzami w oczach — co trzeba zrobić, żeby go stamtąd nazad wydobyć?
A ta noc! Ten niepokój w nocy! A nazajutrz rano ten widok nowego mieszkania, małżeńskiego gniazda, które już było gotowe na przyjęcie nowożeńców i nagle stało się zbytecznem! O to słońce, te promienie słoneczne, padające na te wszystkie nowe, błyszczące, nietknięte przedmioty, wydające z siebie woń sklepową, woń nie do zniesienia!...

Popołudniu, około piątej, kiedy wróciłem z biura, oczekiwał mię Baptysta na ulicy. Powiedział mi:

— 75 —