reby go kochało... rozumie pan?... któreby go kochało!
Było to we wrześniu, pamiętam. Był jeden z tych cichych, posępnych trochę dni... Wie pan... kiedy lato jest na schyłku. Ciągle, ciągle marzyłem o nim, o Cirze; niewypowiedziane marzenia...
Pewnej niedzieli spotkaliśmy na Pincio Doberti’ego i Questori’ego. Obaj objawili entuzyastyczną radość na widok Ginevry. Towarzyszyli nam w przechadzce. Ginevra i Doberti szli naprzód, ja i Questori za nimi. Każdy krok jednak, który postępująca przed nami Ginevra stawiała, dolegał mi jak ciężar na sercu. Rozmawiali wesoło, śmiali się tak, że ludzie oglądali się za nimi. Przy dźwiękach muzyki, dochodziły mię tylko niewyraźnie ich słowa, chociaż wytężałem słuch, żeby coś niecoś podchwycić. Moja męka była tak widoczną, że Questori zawołał na nich i rzekł:
— Nie tak prędko, nie tak prędko! Nie odchodźcie tak daleko, bo Episcopo pęknie z zazdrości.
Parsknęli śmiechem, drwili ze mnie. Doberti i Ginevra, nie troszcząc się o mnie, szli dalej