głe, cudne wibracye. Obok niego połyskiwała Śpiewaczka, jak klejnot w swojej szacie z arabesków i cyfr i z płaskorzeźbą świętego Antoniego; nieco dalej Sowa ukazywała swoje stare, przez całą swoją długość pęknięte ciało i rozpryśnięte wargi. A sama ta cisza nad dzwonami, te przepiękne, daleko sięgające marzenia, ten polot myśli, pełnych cierpień i pragnień! A jak uroczym i powabnym był obraz Zolfiny, gdy się unosił ponad tem morzem tonów w porze upalnego południa, albo gdy się rozpływał o mroku, w czasie, gdy Wilczyca rozbrzmiewała tonami smętnej melancholii, a dźwięki jej zamierały w skardze.
Pewnego kwietniowego popołudnia spotkali się za orzechowemi drzewami, pod niebem, które u zenitu mieniło się barwami opalu, a na zachodzie fioletowe ukazywało plamy. Nuciła, kosząc trawę dla krowy. Zapach wiosny sprawiał jej zawrót głowy, jak woń słodkiego moszczu w jesieni. Gdy się pochylała naprzód, stanik jej odstawał i przystawał do ciała, jakby się z nią pieścił; i Zolfina pod wpływem tych pieszczot przymykała oczy.
Biasce zbliżył się do niej chwiejnym krokiem