Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

zniosę. Ale poczekaj, poczekaj! Daj mi wprzód syna! Zlituj się!...
Nic, nic. W jej oczach nie było nic, prócz wesołej prawie ciekawości. Odsuwając się odemnie, powtórzyła:
— Oszalałeś?
Wreszcie, kiedy nie przestawałem błagać, odwróciła się odemnie, wyszła, zamknęła drzwi za sobą na klucz i zostawiła mię tam, na podłodze, klęczącego, leżącego.
Słońce padało na podłogę, na krześle leżał wieniec z nieśmiertelników; a mój płacz nie zmienił nic w stanie rzeczy...
Ale cóż my możemy zmienić? Cóż znaczą łzy nasze? Każdy z nas jest pierwszym lepszym, któremu się wszystko może przytrafić. Ot, co jest, a po za tem niema nic. Amen!

Zmęczyliśmy się, mój panie kochany, ja opowiadaniem, a pan słuchaniem. Odbiegłem jednak trochę od przedmiotu. Może nawet zanadto odbiegłem. Bo pan wie przecie, że nie o to chodzi. To nie jest właściwy punkt. Dziesięć lat dzieli nas jeszcze od tego punktu: tysiąc lat trosk, nędzy i wstydu.

— 88 —