Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

A przecież nie wyrzekłem się jeszcze całkiem nadziei. Owej nocy kiedy usłyszałem jęki porodowe, jęki, w których nic nie było ludzkiego, podobne do ryku na rzeź prowadzonego zwierzęcia, myślałem w skurczu całej mojej istoty: „Gdyby umarła! oh! gdyby umarła i zostawiła mi żywe to małe stworzenie!“ Krzyczała tak strasznie, tak nie po ludzku, że myślałem: „Kiedy się tak krzyczy, to niemożebnem jest, żeby się nie umarło“. Tak, miałem taką myśl, żywiłem taką nadzieję. Ale nie umarła. Nie umarła na nieszczęście mojego syna i moje.
Mój syn, rzeczywiście mój syn, dziecko mojej krwi. Miał na lewem ramieniu zupełnie takie samo znamię, z jakiem ja się urodziłem. I dziękowałem Bogu za ten znak, po którym mogłem mojego syna poznać.
Czy mam panu skreślić naszą dziesięcioletnią męczarnię? Czy mam panu wszystko powiedzieć? Nie, to niemożliwe. Nie skończyłbym nigdy. A zresztą możeby mi pan nawet nie uwierzył. Bo to, cośmy przeszli, nie jest do uwierzenia.

Oto fakty w kilku słowach. Mój dom stał się domem publicznym. Spotykałem u siebie zupełnie obcych ludzi. Nie przyszło do tego,

— 89 —