Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/101

Ta strona została przepisana.
V.

Popołudniu tejże samej soboty — napadł mnie dziwny smutek.
Poczta nadeszła była władnie do Badioli i obaj z bratem siedzieliśmy w pokoju bilardowym, przeglądając dzienniki. Wzrok mój padł przypadkiem na nazwisko Filipa Arborio, zacytowane w kronice. Nagły niepokój mnie ogarnął. Tak to słabe trącenie podnosi męty opadłe na dnie płynu.
Przypominam sobie coś nagle. Było to w mgliste popołudnie, oświetlone jakby zmęczonym odblaskiem białawego światła. Na dworze, przed oknami oszklonej galeryi, wychodzącej na taras, Juliana przechadzała się z moją matką pod rękę, gawędząc. Juliana w ręku trzymała książkę i szła powolnym, znużonym krokiem.
Z tą luźnością obrazów, pojawiających się we śnie, pojawiły się w moim umyśle strzępy rozmaite życia przeszłego; Juliana, stojąca przed lustrem owego dnia listopadowego; bukiet chryzantemów białych; mój niepokój, kiedy posłyszałem aryę z „Orfeusza“; słowa, napisane na tytu-