się po gałęziach, wciskały między zwoje bzów i opadały zmieszane z niemi w girlandy, festony, bukiety; u stóp ich łodyg irysy florenckie strzelały w górę z pomiędzy liści bzu, niby jasnozielone długie pałasze, kwiatami o rysunku szerokim a szlachetnym. Trzy te zapachy zlewały się harmonijnie w akord głęboki, który rozpoznawałem dokładnie, ponieważ z odległej jeszcze epoki pozostał mi on w pamięci, równie wyraźny jak akord muzyczny z trzech nut złożony. W pośród ciszy absolutnej słychać było tylko świegot jaskółek. Dom ledwie był widzialnym poprzez ostrokręgi cyprysów a jaskółki dążyły spiesznie w tamtą stronę, równie gęstemi chmarami, jak pszczoły do ula.
Niebawem Juliana zwolniła kroku. Ja szedłem obok niej, tak blisko, że od czasu do czasu łokcie nasze dotykały się wzajem. Rozglądała się uważnie dokoła, jak gdyby się lękała, że jakiś szczegół może ujść jej uwagi. Dwa czy trzy razy spostrzegłem, że wargi jej poruszyły się, jakby chciała coś mówić; był to jakby pierwszy początek słowa, którego nie wymawiała jednak nigdy.
Ozwałem się cichym głosem, tak nieśmiało, pokornie, jakby do kochanki:
— O czem myślisz?
— Myślę o tem, że powinniśmy byli nigdy ztąd nie odjeżdżać.
— Masz słuszność, Juliano.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/130
Ta strona została przepisana.