Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/145

Ta strona została przepisana.

nieokreślone, jedynie w nich skoncentrowanego życia w tem ciele, z pozoru podobnem do ciała umarłej.
Szeptała zadumana, podnosząc zamknięte dotąd oczy, gdzie długie rzęsy drgały; jakby przez nie przeciskał się słaby uśmiech z po za po wiek.
— Czyś szczęśliwy?
Przycisnąłem ją do serca.
— Dobrze więc, idźmy. Zanieś mnie, gdzie ze chcesz. Podtrzymuj mnie trochę, drogi; czuję, że kolasa uginają się podemną.
— Do domu, Juliano?
— Gdzie zechcesz...
Objąłem ją wpół ramieniem i pociągałem. Stąpała jak lunatyczka. Z początku milczeliśmy oboje, i co chwila zwracaliśmy się równocześnie jedno ku drugiemu, żeby popatrzeć sobie w oczy. Wydała mi się istotnie nową zupełnie kobietą; uwaga moja zatrzymywała się na szczegółach rozmaitych, zajmowała niemi, śledziłem to drobny znaczek, ledwie dostrzegalny na skórze, to maleńki dołeczek u dolnej wargi, wygięcie rzęs lub żyłkę na skroni, cień, co podkrążał oczy, niezmiernie delikatną muszlę ucha. Ciemne znamię na szyi zaledwie przysłaniał brzeg koronki; za każdem poruszeniem głowy Juliany widać je było, jak ukazywało się i znikało kolejno, a ten szczegół drażnił w wysokim stopniu moją niecierpliwość. Byłem upojony a przecież zacho-