wałem zupełną jasność. Słyszałem krzyki jaskółek coraz to liczniejsze, szmer wody w fontannie poblizkiej.
Miałem świadomość dokładną tego, że życie ubiega, że czas uchodzi. I to słońce, te kwiaty, te wonie i te odgłosy — całe to rozradowanie przyrody wiosennej, przejęły mnie po raz trzeci wzruszeniem niewytłumaczonego niepokoju.
— Moja wierzba! — zawołała Juliana, doszedłszy do fontanny, i puściła moje ramię przyśpieszywszy kroku. — Patrzaj, patrzaj jak wyrosła! Przypominasz ty sobie? Wszakże to była wtedy drobna gałązka...
Postawszy przed drzewkiem na chwilę w zamyśleniu, dodała odmiennym już głosem, z cicha:
— Widziałam ją już od tego czasu... Nie wiesz tego może? Ja tu byłam w willi Bzów za poprzednim razem...
Nie mogła powstrzymać westchnienia. Natychmiast jednak, jak gdyby chciała rozproszyć chmurkę którą te słowa sprowadziły między nas, jak gdyby chciała zmyć z ust swych wszelką gorycz, pochyliła się do jednego z kurków fontanny, napiła zeń nieco wody i prostując się, zwróciła ku mnie usta, domagające się pocałunku. Miała brodę zmaczaną i usta ochłodłe. Oboje, bez słów wszelkich, postanowiliśmy w tym uścisku przyśpieszyć chwilę, odtąd już nieodzowną, zbliżenie ostateczne, którego domagały
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/146
Ta strona została przepisana.