która powstawszy, podążyła za mną ukradkiem, lekka jak cień. Drgnąłem.
— To ty?
— Tak, to ja — szepnęła pieszczotliwie, muskając mi ucho tchnieniem swego oddechu.
I z po za mego ramienia otoczyła mi rękoma szyję tak, że delikatne jej paluszki splotły się pod moją brodą.
Ten manewr dokonany niepostrzeżenie, śmiech drżący w jej głosie i zdradzający radość dziecinną, że jej się udało mnie podejść niespodzianie, ten wdzięk, z jakim to wykonała, przypomniały mi moją dawną Julianę, młodziutką a pełną uczucia towarzyszkę lat szczęścia, uroczą istotkę o spuszczonych do ziemi warkoczach, o rozgłośnym śmiechu srebrzystym, pół dzieweczkę jeszcze. Fala szczęścia dawnego zalała mi serce na tym progu domu, co mieścił wspomnień tyle.
— Otworzyć? — spytałem.
I ręka moja spoczywała na kluczu, gotowa go przekręcić.
— Otwórz — odpowiedziała.
Nie puszczała mojej szyi i wciąż czułem oddech jej na karku.
Na zgrzyt, który wydał klucz w zamku, ręce jej zacisnęły się mocniej jeszcze dokoła mej szyi; przycisnęła się do mnie a dreszcz jej i mnie się udzielił. Jaskółki świergotały ponad naszemi głowami a świst ich lekki, odcinał się, że tak powiedziałbym, od ogólnego tła ciszy.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/151
Ta strona została przepisana.