Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Cicho, cicho, Tullio! — przerwała mi błagalnie, jak gdyby słowa moje sprawiały jej przykrość.
Potem dodała z uśmiechem:
— Nie powinieneś tak mnie upajać... Powiedziałam ci przed chwilą przecież, żem tak osłabiona! Jestem biedną chorą... To, co mi mówisz, przyprawia mnie o zawrót głowy. Nie mogę utrzymać się już na nogach. Widzisz, do jakiego doprowadziłeś mnie stanu? Jestem nawpół żywa zaledwie.
Uśmiechnęła się słabym uśmiechem zmęczenia. Powieki miała nieco zaczerwienione; ale mimo znużenia powiek, źrenice błyszczały płomieniem gorączkowym i patrzały na mnie bezprzestannie z nieruchomością nie do zniesienia niemal, złagodzone tylko cokolwiek cieniem rzęsów. W całem jej zachowaniu był jakiś przymus, którego ani oczy moje nie mogły rozróżnić, ani rozum określić, Czyliż jej rysy miały w sobie kiedykolwiek dawniej coś tak tajemniczego i niepokojącego? Zdawało się, że z każdą chwilą wyraz ich stawał się mniej jasnym, bardziej skomplikowanym, coraz mniej wytłomaczonym, aż do zagadkowości. A ja myślałem w głębi: „W jej duszy wre w tej chwili burza. Nie rozróżnia jeszcze jasno w umyśle tego, co zaszło. Wszystko w niej bezwątpienia wstrząśnionem zostało, wzburzonem. Czyliż jedna godzina nie wystarczyła na to, by do dna zmienić jej istnienie?“ I ten wyraz głę-