boki pociągał mnie, roznamiętniał coraz więcej. Żar jej spojrzenia przenikał mnie do szpiku trawiącym płomieniem. Daremnie widziałem, że jest złamaną, mnie pilno było napowrót ją posiąść, napowrót chwycić w uścisk gorący, posłyszeć krzyk jej namiętny, wypić w pocałunku całą jej duszę.
— Nic nie jesz — powiedziałem, usiłując odegnać obłok szału, co mi poczynał nagle mózg ogarniać.
— I ty również.
— Napij się cokolwiek przynajmniej. Nie poznajesz tego wina.
— O! i owszem, poznaję je.
— Przypominasz sobie?
I spojrzeliśmy sobie równocześnie w głąb oczów, zaniepokojeni wywołanem wspomnieniem miłosnem, ponad którem unosił się opar delikatny złotawego tego wina, gorzkawego nieco, jej wina ulubionego.
— Napijmyż się razem za szczęście nasze!
Trąciliśmy kieliszki a ja wypiłem duszkiem, ona jednak nie umaczała nawet ust, przejęta nieprzezwyciężonym wstrętem.
— No i co? — Nie mogę żadną miarą, Tulio.
— Dlaczego?
— Nie mogę. Nie przymuszaj mnie. Wydaje mi się, że jedna jedyna kropla zaszkodziłaby mi.
Stała się trupio blada.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/160
Ta strona została przepisana.