mógł powiedzieć, że ci oddałam wszystko. Wszak widzisz; dla ciebie nie zachowałam nic więcej jak cień, cień życia...
Wymawiając te słowa osobliwe, uśmiechała się dziwnie jakoś, słabym i zagadkowym jakimś uśmiechem, który mnie niepokoił i budził we mnie nieokreślone jakieś obawy. Zbyt byłem obezwładniony, zbyt odrętwiały z rozkoszy, zbyt zaślepiony własnem upojeniem; umysł mój był leniwy, świadomość stępiała. Żadne podejrzenie złowrogie nie przedzierało się jeszcze do mojej duszy. Jednakże przypatrywałem jej się z uwagą, badałem z niepokojem, sam nie wiedząc, dla czego.
Odwróciła się do lustra i włożyła kapelusz potem zbliżyła się do stolika i wzięła bransoletkę, rękawiczki.
— Już jestem gotowa — wymówiła.
Wzrokiem zdawała się szukać czegoś jeszcze i dodała:
— Miałam parasolkę, nieprawdaż?
— Miałaś, zdaje mi się.
— A! prawda; zapewne zapomniałam ją tam na ławce, w alei.
— Czy pójdziemy poszukać jej razem?
— Zanadto jestem zmęczona.
— No, to pójdę sam po nią.
— Nie, poślij Kaliksta.
— Pójdę sam. Zerwę dla ciebie kilka gałęzi bzu, bukiet róż herbacianych. Dobrze?
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/167
Ta strona została przepisana.