Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Nie, zostaw w spokoju kwiaty...
— Chodź, usiądź sobie tutaj tymczasem. Może Fryderyk się spóźni.
Przybliżyłem dla niej fotel do balkonu i upadła na niego, widocznie znużona.
— Skoro już schodzisz — rzekła — zobacz, czy tam niema u Kaliksta mego płaszcza. Nie zostawiłam go przecież chyba w powozie? Jest mi cokolwiek zimno.
I w samej rzeczy drżała z zimna.
— Może mam zamknąć balkon?
— Nie, nie. Pozwól mi patrzeć na ogród. Jakiż on piękny o tej godzinie! Widzisz? Jaki piękny!
Ogród tu i owdzie przybierał blade tony złotawe. Wierzchołki kwitnące bzów skłaniały się w świetle gorącym fioletem, a ponieważ dołem reszta kwitnących gałązek tworzyła masę szarobłękitnawą, chwiejącą się w wietrze, sprawiało to wrażenie odblasków mory mieniącej się. Po nad basenem fontanny wierzby płaczące zwieszały długie swe warkocze z wdziękiem a woda ztąd widziana miała odblask perłowej masy. Ten odblask nieruchomy, te drzewa płaczące, ten rozkoszny las kwiatów w świetle złota zamierającego tworzyły obraz czarodziejski, uroczy, powiedziałbyś, nierzeczywisty.
Przez kilka minut milczeliśmy oboje, owładnięci tym urokiem. Dziwny jakiś smutek nieokreślony ogarniał moją duszę; ponura rozpacz, która