plikowana może, może nieuleczalna?, Kto wie, może niezadługo doczekasz się mojej śmierci“, — powiedziała szczególnym jakimś tonem, który mógł być proroczym. Mówiła o śmierci kilkakrotnie. Wiedziała więc, że nosi w sobie zarodek złowrogi? Nurtuje ją jakaś myśl posępna? Ta to myśl może właśnie roznieciła w niej ów zapał ponury, rozpaczliwy, prawie szalony, kiedy spoczywała w moich ramionach? Może właśnie wielkie światło nagłego szczęścia uwydatniło jej jeszcze bardziej i uczyniło jeszcze straszniejszem to widmo, co ją prześladuje?...
„Byłożby więc możliwem, aby ona umarła! Śmierć mogłaby ją doścignąć nawet w moich ramionach, w pełni szczęścia“ — myślałem z przerażeniem, od którego lodowaciała mi krew w żyłach, które przez chwil kilka przybiło mnie formalnie do ziemi tak, że nie mogłem się poruszyć, jak gdyby niebezpieczeństwo było natychmiastowem, jak gdyby te słowa Juliany były proroczemi: „Gdybym naprzykład jutro już umarła?“
Zmrok zapadał, cokolwiek wilgotny. Podmuchy wiatru przebiegały pośród krzaków z szmerem podobnym do tego, jaki sprawiają przemykające wśród nich zwierzęta. Kilka jaskółek zapóźnionych przedzierało powietrze z krzykiem, jak świst kamyka wyrzuconego z procy. Na zachodzie, gdzie horyzont pozostał świetlany, płonął on odblaskiem niezmiernym jakiejś kuźni złowrogiej.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/172
Ta strona została przepisana.