Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/182

Ta strona została przepisana.

z giętkością zachwycającą te dźwięki naiwne przeobraziły się w wir nut coraz to bardziej naglących, które iskrzyły się rakietą trelów, dźwięczały ruladami olśniewającemi, wyginały w śmiałe okresy, zniżały, podnosiły znów w górę, dochodziły do wysokości cudownej. Śpiewak upajał się własnym śpiewem. Z pauzami, tak krótkiemi, że pozostawiały nutom zaledwie czas do przebrzmienia, wylewał swa upojenie w moledyi bezprzestannie zmienianej, namiętnej a miękiej, złamanej, to rozgłośnej, to lekkiej, to poważnej, przerywanej to słabemi jęki, to znowu pełnem skargi błaganiem, raz porywami lirycznemi, to znowu najwyższemi namiętnemi zaklęciami. Ogród cały zdał się zasłuchany; niebo, rzekłbyś, schylało się nad drzewem sędziwem, którego wierzchołek dawał przytułek niewidzialnemu poecie, lejącemu na świat strumienie poezyi. Las kwiecia zdał się oddychać głęboko, ale w ciszy skupienia. Na zachodzie kilka blasków żółtawych wciąż jeszcze opóźniało się na widnokręgu i to ostatnie spojrzenie dnia było dziwnie smutne, żałobne niemal. Wtem ukazała się gwiazda, drżąca i migotliwa, niby kropla świetlanej rosy.
— Jutro! — szepnąłem bezwiednie prawie.
I słowo to, pełne dla mnie tylu obietnic, odpowiadało temu wewnętrznemu błaganiu, co mi się wydzierało z serca.
Aby słyszeć lepiej, podnieśliśmy się trochę i pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozycyi, za-