ta nieruchomość zupełna przygnębiała mnie. Już miałem trącić ją zlekka. „Jeśli jednak się mylę? Zbudzę ją i co jej będę miał wówczas do powiedzenia?“ Zdawało mi się, że pierwsze słowo, pierwsze spojrzenie, zamienione między nami, musiało sprawić jakiś skutek nadzwyczajny, obudzić nieprzeczuwaną gwałtowność. Zdawało mi się, że nie miałbym siły zapanowania nad sobą, udawania i że patrząc na mnie odgadłaby natychmiast, że wiem wszystko. A wtedy?
Nadstawiłem ucha, spodziewając się i obawiając zarazem przyjścia mojej matki. A potem (nie drżałbym chyba tak silnie odsłaniając całun smiertelny, aby zobaczyć raz jeszcze rysy zmarłej osoby) odsłoniłem powoli twarz Juliany.
Otwarła oczy.
— A! to ty, Tullio?
Głos jej miał zwykłe brzmienie, zupełnie naturalne. Ja również, rzecz niespodziewana, mogłem mówić.
— Spałaś? — zapytałem, unikając spotkania się z jej oczyma.
— Tak, zdrzemnęłam się trochę.
— Więc cię zbudziłem... Przebacz... chciałem odsłonić ci usta. Obawiałem się, że to ci oddech utrudnia... że ta kołdra cię przygniata...
— Tak, tu prawda. Zgrzałam się, za gorąco mi teraz. Zdejm ze mnie jedną z tych kołder, proszę cię.
I podniosłem się, żeby zdjąć z niej kołdrę.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/204
Ta strona została przepisana.