Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/241

Ta strona została przepisana.

niu. Tu i owdzie na polankach dymiły wielkie stosy drzewa, ułożonego w kształt ostrokręgów ściętych górą lub czworokątnych piramid. Słupy dymu, gęste i proste, jak pnie drzew, biegły w powietrzu, nieporuszanem najmniejszym wietrzykiem. Dla mnie wszystko było symbolem w tej chwili.
Skierowałem konia ku węglarce, przy której poznałem Fryderyka.
Zszedł był z konia; rozmawiał teraz z jakimś starcem o postawie wyniosłej i wygolonej brodzie.
— Ach! nareszcie! — zawołał, ujrzawszy mnie. — Obawiałem się, czyś nie zabłądził w lesie.
— Nie, nie byłem tak znów daleko...
— Przedstawiam ci Jana de Scordio, Człowieka — rzekł, kładąc rękę na ramieniu starca.
Spojrzałem na tego, którego nazwisko wymieniał. Uśmiech osobliwej słodyczy okrążał uwiędłe jego usta. Nie widziałem nigdy pod czołem ludzkiem dwojga oczu tak smutnych.
— Do widzenia, Janie i odwagi! — dodał brat mój tym głosem, który chwilami zdał się posiadać własność niektórych likierów: krzepienia tonów żywotnych. — My zaś, Tullio, powracajmy do Badioli. Już jest późno. Czekają na nas.
Wsiadł napowrót na koń. Ukłonił się ponownie starcowi. Przejeżdżając obok hut, udzielał jeszcze przestróg robotnikom co do czynności, które mieli załatwić w ciągu nadchodzącej nocy,