Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/242

Ta strona została przepisana.

w której miał mieć miejsce „wielki ogień“. Oddaliliśmy się, jadąc tuż obok siebie.
Niebo odsłaniało się powoli ponad naszemi głowami. Zasłony oparów unosiły się w górę, rozpraszały, tworzyły znowu, tak, że lazur zdał się blednąć stopniowo, jak gdyby w jego przezroczu rozlał się i ściekał bezprzestannie strumień mleka. Nadchodziła godzina stanowcza, o której wczoraj, w willi Bzów, podziwiałem razem z Julianą ogród falujący w świetle idealnem. Dokoła nas wyręby poczynały się złocić blaskami zachodzącego słońca. Ptaki śpiewały niewidzialne.
— Czy dobrze przypatrzyłeś się temu starcowi, Janowi de Scordio? — spytał ranie Fryderyk.
— Tak — odpowiedziałem. — Zdaje mi się, że nie zapomnę nigdy ani jego uśmiechu, ani oczów.
— Ten starzec, to święty — ciągnął dalej Fryderyk. — Niema chyba człowieka, coby tyle pracował i przecierpiał tyle. Ma on czternastu synów i wszyscy, jeden po drugim, odrywali się od niego, jak dojrzałe owoce opadają z drzewa. Żona jego, rodzaj furyi, zmarła. Pozostał sam. Synowie obdarli go i wyparli się ojca. Wszelka niewdzięczność ludzka pastwiła się nad nim zaciekle. Doświadczył przewrotności nie ze strony osób obcych sobie, ale ze strony tych, którym dał życie. Czy ty to rozumiesz? Własna krew jego zajątrzyła się, zatruła w istotach, dla których on miał tylko miłość i dobroczynność, których nie przestał kochać, których nie umie przeklinać,