wybrane już dla męzkiego spadkobiercy rodu, imię ojca mego, imię Rajmunda.
To drobne widmo przewrotne, co było bezpośrednim utworem mej nienawiści, było i względem mnie również wrogo usposobionem, jak ja nim byłem względem niego. Był to nieprzyjaciel, przeciwnik, z którym musiałem wszcząć walkę.
Był moją ofiarą, jak ja byłem jego ofiarą wzaem. Nie mogłem go uniknąć, nie mogłem się uwolnić od niego, jak on nie mógł się odemnie uwolnić. Byliśmy obaj zamknięci w jakąś obręcz spiżową, nierozerwalną.
Oczy miał szare, jak Filip Arborio. Między wyrazami rozmaitemi jego wzroku, jeden zwłaszcza uderzał mnie w scenie urojonej, która powtarzała się często. Takiej scenie: wchodziłem, nie domyślając się niczego, do pokoju pogrążonego w cieniu, pełnego dziwnej ciszy. Sądziłem, że w nim jestem sam zupełnie. Nagłe, odwróciwszy się, spostrzegałem obecność Rajmunda, którego oczy szare i zjadliwe wpatrzone były we mnie nieruchomie. Nagłe napadła mnie pokusa zbrodni tak silna, że aby nie rzucić się na tę drobną istotę złowrogą, uciekałem pośpiesznie.