Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/279

Ta strona została przepisana.

mnie krzyża. Wielkość ekspiacji wydawała mi się godną mej odwagi. Czułem nadmiar sił w sobie, duszę bohaterską, umysł pełen światła. Idąc do tej siostry w boleści, myślałem: „Znajdę jakieś dobre słowo, co ją pocieszy, znajdę ten ton braterski, który uśmierzy jej boleść, który podniesie w górę jej czoło“. Ale skoro tylko stanąłem w jej obecności, nie mogłem nic już mówić; zdawało się, że na usta moje kładła się pieczęć nierozerwalna, cała istota moja zdawała się dotkniętą jakąś klątwą. Światło wewnętrzne zagasło nagle, jakby pod wichrem lodowatym nieznanego pochodzenia. A w czynach poczynała poruszać się nieznacznie ta głucha uraza, której doznawałem aż nadto często i której nie byłem w stanie nigdy pohamować.
Był to symptomat napadu. Wybąknąłem kilka słów pomieszany, unikałem spojrzenia w oczy Juliany i odchodziłem, uciekałem po prostu.
Nieraz zdarzało mi się, żem zostawał. Kiedy już niepodobieństwem było dla mnie powstrzymać tego napadu, szukałem z szaleństwem ust Juliany; i wówczas następowały pocałunki, które pozostawiały nas bardziej złamanych, smutniejszych jeszcze, oddzielonych od siebie większą coraz przepaścią.
„Dziki! dziki!“ W głębi wszystkich tych uniesień była zawsze intencja mordu, intencya, do do której nie śmiałem się przyznać sam przed sobą. Nie myślałem bynajmniej o niebezpieczeń-