pli, leniwy, powolny. I miałem przed sobą jeszcze lato i część jesieni, wieczność całą. Usiłowałem naśladować brata, pomagać mu w wielkiej pracy rolniczej, jaką przedsięwziął, zapalić się u ognia jego wiary. Nie zsiadałem z konia po dniach całych, jak jaki buttero; szukałem znoju pracy ręcznej, jakiejś roboty łatwej a monotonnej; starałem się stępić żądło mej świadomości przez dłuższe stykanie się z prostakami, z ludźmi o pojęciach pierwotnych a prawych, z tymi, których reguły moralności, otrzymane po przodkach, wystarczają do spełniania czynności tak naturalnie, jak je spełniają organy ciała. Chodziłem kilkakrotnie odwiedzać Jana Scordio, świętego pustelnika; chciałem posłyszeć głos jego, chciałem rozpytać go o doznane w życiu nieszczęścia, chciałem spojrzeć w jego oczy takie smutne i zobaczyć jego uśmiech taki słodki. Ale nie wdawał się on w rozmowy; był cokolwiek onieśmielony ze mną; zaledwie odpowiadał mi kilku nic nie znaczącemi słowy; nie lubił wogóle nic mówić o sobie, nie lubił się skarżyć, nie przerywał sobie pracy, jaką był zajęty w danej chwili. Ręce jego kościste, wyschłe, poczerniałe, które zdało się, że są ulane z bronzu żywego, nie zatrzymywały się nigdy w pracy, nie znały może nawet, co tu znużenie. Pewnego dnia zawołałem.
— Kiedyż ręce twoje odpoczną wreszcie?
Człowiek ten nieskazitelny popatrzał na ręce
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/293
Ta strona została przepisana.