na brzegu rynny, jedne zwrócone dzióbkami, drugie plecami tak, że ogonki widłowate i białe piersi mieniały się kolejno. I wyczekując tak, rzucały w to powietrze spokojne okrzyki nawoływania. Od chwili do chwili opóźnione przybywały, po dwie, po trzy razem. I chwila odlotu była już blizką. Nawoływania ustawały. Słońce padało słabym promieniem na dom zamknięty szczelnie, na opuszczone gniazda. Nie było nic smutniejszego nad te biedne piórka poszarpane, które tu i owdzie chwiały się przywarło do gliny.
Jak porwana nagłym podmuchem wichru, gromadka uleciała w przestrzeń, drżącemi w świetle skrzydłami niesiona, wzniosła się w powietrze jak huragan, przez chwilę zawisła prostopadle ponad domem: potem, bez wahania, jakby miała przed sobą wytkniętą drogę, zbitą masą puściła się w podróż, oddalała, spłynęła z błękitem nieba, roztopiła, zda się i zniknęła.
Mania i Natalka, wszedłszy na ławkę, wspinały się na palce, aby tylko dłużej jeszcze ścigać wzrokiem uciekające, wyciągały ku nim ręce i krzyczały:
— Żegnajcie, żegnajcie, żegnajcie, jaskółeczki!
O wszystkiem innem mam zaledwie niewyraźne jakieś wspomnienie, jak o marzeniu sennem.
Mania miała wielką ochotę wejść do wnętrza domu. Otwarłem jej drzwi sam. Tutaj to, po tych trzech schodkach dobiegła mnie lekkim, cichym
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/328
Ta strona została przepisana.