Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/329

Ta strona została przepisana.

jak cień krokiem Juliana i otoczyła mnie uściskiem i wyszeptała: „Wchodź, wchodź!“
W kurytarzu gniazdo wisiało jeszcze pomiędzy dziwacznemi ozdobami sklepienia. „Teraz jestem twoją całkowicie, całkowicie!“ — szeptała, nie puszczając mojej szyi, i ruchem wężowatym owinęła mi się na piersi i ustami przywarła mi do ust. Przysionek był oniemiały, schody pełne ciszy; cichość zupełna panowała w całym domu. Tutaj to posłyszałem ów szmer głuchy i oddalony, podobny do tego szmeru, który zachowują w głębi swych załomów niektóre rodzaje muszli. Teraz jednak cisza tu panowała jak w grobie. I miejsca te były też grobem mojego szczęścia.
Mania i Natalka paplały bez ustanku, zarzucając mnie wciąż pytaniami; ciekawe były wszystkiego, otwierały szuflady komód, szafy. Miss Edyta chodziła wciąż za niemi, nadzorując.
— Patrz, patrz, tato, co ja znalazłam! — wołała Mania, podbiegając do mnie.
Znalazła w głębi szuflady bukiet lawendy i rękawiczkę. Była to rękawiczka Juliany, z czarnemi plamami na końcach palców; na wewnętrznej stronie ponad obrębkiem był na niej napis, czytelny jeszcze: „Morwy, 27 stycznia 1890. Pamiątka“. I błyskawicą pamięć przedstawiła mi ów epizod z morwami, jeden z najszczęśliwszych epizodów pierwszych czasów naszego szczęścia, urywek idylli.
— Czy to rękawiczka mamy? — spytała Mania. —