Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/345

Ta strona została przepisana.

się, żeby mu się lepiej przepatrzeć, zbadać, rozpoznać podobieństwo haniebne. Ale drobna twarzyczka nabrzękła, jeszcze cokolwiek sina, o wypukłych gałkach ocznych, o ustach nabrzmiałych, podbródku cofniętym, ta twarz bezkształtna nie wyglądała niemal na twarz ludzką i przejęła mnie tylko obrzydzeniem.
— W chwili urodzenia — wybąknąłem — nie oddychał wcale...
— Nie, proszę pana. Coś w rodzaju apopleksyi...
— Jakże to?
— Sznur miał okręcony dokoła szyi...
Mówiła, nie przerywając sobie roboty około dziecka. A ja patrzyłem na te ręce zeschłe, które mu ocaliły życie i które teraz z delikatną zręcznością owijały sznur pępkowy w kawałek płótna nasyconego tłuszczem.
— Julio, daj mi pieluszkę...
I owijając dziecko, dodała:
— O niego przynajmniej niema się już co obawiać. Niech go Bóg błogosławi!
I ręce jej wprawne ujęły mięką główkę, kształtując ją. Dziecko kwiliło coraz to silniej; płakało z pewnego rodzaju wściekłością, poruszając wszystkiemi członkami: zachowywało wciąż powierzchowność apoplektyczną, czerwoność brudnego fioletu, pozór rzeczy obrzydliwej. Kwiliło coraz, coraz to silniej, jak gdyby chciało mi dać