Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/353

Ta strona została przepisana.

którą zobaczyłem wchodząc tu, byli pochyleni nad kołyską: Fryderyk, Mania i Natalka, wpatrzeni uważnie w małego śpiocha. Fryderyk odwrócił się i spytał mnie przedewszystkiem:
— Jakże Juliana?
— Źle.
— Nie śpi?
— Cierpi widać.
Mimowoli odpowiadałem szorstko niemal. Dziwna jakaś oschłość przejęła mi nagle duszę. Jedynem uczuciem w niej przeważającem był wstręt niepohamowany i nie dający się ukryć dla tego intruza, rozdrażnienie i niecierpliwość na męczarnię, którą mi zadawali bezwiednie ludzie. Na przekór moim usiłowaniom, nie zdołałem udawać. Byliśmy zatem dokoła kołyski, ja, matka moja, Fryderyk, Mania i Natalka, przypatrując się śpiącemu dziecku.
Owinięty był w pieluchy i głowę miał pokrytą czepeczkiem ozdobnym w koronki i wstążki. Twarz wydawała się mniej nabrzmiała, ale czerwona jeszcze a policzki połyskiwały, jak skórka delikatna świeżo zabliźnionej rany. Nieco śliny ściekało z kącików ust zamkniętych; powieki bez rzęs, nabrzękłe u brzegów, osłaniały gałki oczne wypukłe; osada nosa bezkształtnego jeszcze, zaznaczona była sińcem.
— Ale do kogo on podobny? — mówiła matka moja — Nie mogę żadną miarą odkryć podobieństwa.