— Za młody jeszcze — odparł Fryderyk. — Trzeba poczekać kilka dni.
Dwa czy trzy razy matka spoglądała na mnie; potem znów na dziecko, jak gdyby dla lepszego porównania obu fizyognomi.
— Nie — rzekła. — O ile mi się zdaje, najwięcej chyba do Juliany jest podobny.
— Jak na teraz — przerwałem — niepodobny on jeszcze do nikogo. Jest szkaradny. Alboż tegoż nie widzicie?
— Szkaradny? Ależ on śliczny. Przypatrz się tej masie włosów.
I dwoma palcami uniosła czepeczek ostrożnie, odkrywając czaszkę mięką jeszcze, do której przywarło kilka ciemnych włosków.
— Babciu, pozwól mi dotknąć — błagała Mania, wyciągając rękę ku główce brata.
— Nie, nie. Czy chciałabyś go zbudzić?
Ta czaszka miała pozór wosku zmiękłego nieco w gorącu, tłustawego, lepkiego, czarniawego i zdawało się, że najlżejsze dotknięcie musi na niej ślad pozostawić. Matka zakryła ją napowrót, potem pochyliła się, by złożyć pocałunek na czole niemowlęcia nieskończenie delikatnem.
— I ja także, babciu! — błagała Mania.
— Tak, ale ostrożnie na miłość boską!
Kołyska była za wysoką.
— Podnieś mnie, stryjku — wołała Mania na Fryderyka.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/354
Ta strona została przepisana.