Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/356

Ta strona została przepisana.

— Ależ, co ty mówisz, Tullio. Czyi to wina tego biednego dziecka? Bądźże sprawiedliwy!
Niezawodnie matka moja spostrzegła szczerość mego obrzydzenia. Nie byłem w stanie się przymusić. Wszystkie nerwy moje buntowały się.
— Niepodobieństwo, na teraz przynajmniej... Daj mi pokój, mamo. Tu przejdzie.
Głos mój był szorstki i stanowczy. Drżałem cały. Coś dławiło mnie w gardle; muskuły twarzy ściągały się karczem. Po tylu godzinach gwałtownego naprężenia, cała istota moja odczuwała potrzebę odpoczynku. Zdaje mi się, że wielki jakiś wybuch łkania byłby mi przyniósł ulgę; ale krtań moja była zbyt ściśniętą.
— Zasmucasz mnie bardzo, Tullio — mówiła matka.
— A zatem wymagasz, abym go ucałował? — wybuchnąłem, nie panując już nad sobą.
I zbliżyłem się do kołyski, pochyliłem się nad dzieckiem i ucałowałem je.
Dziecko zbudziło się; poczęło kwilić, z początku słabo, potem z rodzajem wzrastającej wściekłości. Zauważyłem, że skóra jego twarzy przybierała jeszcze czerwieńszą barwę i fałdowała się przy wysiłku a język białawy drżał w ustach otwartych. Jakkolwiek byłem w najwyższem rozdrażnieniu, poznałem błąd popełniony. Czułem, jak oczy Fryderyka, Mani i Natalki utkwiona były we mnie nie do zniesienia.
— Przebacz, mamo — wybąknąłem. — Nie wiem