Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/360

Ta strona została przepisana.

Skarżyła się często na bolesne bicie tętna w skroniach, które nie dawało jej odpoczynku. A ja przesuwałem jej po skroniach kończyny moich palców, chcąc ból zamagnetyzować. Gładziłem jej włosy ostrożnie, leciuchno, chcąc ją uśpić. Kiedy spostrzegałem że zasypia, równy jej oddech sprawiał mi takie wrażenie złudne, jak gdybym ja sam doznawał ulgi, jak gdyby dobrodziejstwo snu rozciągało się i na mnie. Wobec tego snu doświadczałem iście religijnego wzruszenia, uczuwałem potrzebę wierzenia w istność jakiejś wyższej istoty, wszystko widzącej, wszechmocnej, do której mógłbym zwracać me prośby, którą mógłbym błagać o spełnienie mych życzeń. Z głębi duszy mojej wyrywały się bez Wiednie jakieś wstępy do modlitwy, zgodne z formułkami chrześciańskiemi. Czasami wymowa moja wewnętrzna unosiła mnie aż na szczyty prawdziwej wiary. Budziły się we mnie wszystkie porywy mistyczne, odziedziczone po długim szeregu przodków katolickich.
Snując tak tę nić modłów wewnętrznych, przypatrywałem się uśpionej. Wciąż jeszcze bladą była jak płótno koszuli, która ją oblekała. Przezroczystość jej skóry pozwalała mi niemal liczyć żyłki na jej policzkach, podbródku i szyi. Przypatrywałem się jej, jak gdybym spodziewał się pochwycić dobroczynne skutki tego spoczynku, powolnego rozlewania się krwi, nabytej na nowo pod wpływem posiłków pożywnych, pierwsze