Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/371

Ta strona została przepisana.

wsłuchiwałem się w ciszę całego domu i oczyma duszy widziałem w głębi odległego pokoju, przy świetle lampy, kołyskę, w której zasypiał intruz, ukochanie matki mojej, mój spadkobierca. Wstrząsał mnie wtedy wielki dreszcz zgrozy i obrzydzenia i pozostawałem długo przejęty przestrachem, pod blaskiem złowrogim jednej wyłącznej myśli. Firanki oddzielały ranie tylko od przepaści.
Ale teraz, kiedy stan Juliany polepszał się z dniem każdym, brakło mi powodów na przedłużanie tego odosobnienia — i zwolna zwykły tryb życia domowego wdzierał się do tego spokojnego pokoju. Matka moja, brat, Mania, Natalka, miss Edyta wchodzili tu teraz daleko częściej, pozostawali daleko dłużej. Rajmund narzucał się macierzyńskiej czułości. Niepodobieństwem już było tak dla Juliany, jak dla mnie, uniknąć go. Trzeba było całować go, uśmiechać się doń. Trzeba było taić i udawać z prawdziwą sztuką, znosić wyrafinowane okrucieństwa, jakie los z sobą przynosił, dogorywać na powolnym ogniu.
Karmiony mlekiem zdrowem i posilnem, otaczany staraniami nieskończonemi, Rajmund zwolna utracał pierwotny swój pozór rzeczy odrażającej, poczynał wypełniać się, bieleć, przybierać kształty określone już bardziej, otwierać coraz szerzej szare swe oczy. Ale każdy ruch jego był mi nienawistnym, począwszy od ssania warg bez-