Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/380

Ta strona została przepisana.
XXXVIII.

Nazajutrz poszliśmy, Fryderyk i ja, odwiedzić Jana Scordio. Było to ostatnie listopadowe popołudnie. Poszliśmy pieszo przez pola.
Kroczyliśmy w milczeniu, zamyśleni. Słońce zachodziło zwolna na widnokręgu, Niedostrzeżony pyłek złoty unosił się w powietrzu spokojnem, po nad naszemi głowami. Wilgotna ziemia miała kolor mocno brunatny, pewien pozór spokojnej energii i rzekłbyś, świadomość swych zalet. Z brózd podnosiło się tchnienie widoczne, podobne do tego, jakie wychodzi z nozdrzy bydła rogatego. Pod światłem miękiem przedmioty białe nabierały nadzwyczajnej białości, niepokalaności śniegu.
Krowa w oddali, koszula rolnika, płótno rozciągnięte, mury jakieś odbłyskiwały niby w blasku pełni księżyca.
— Takiś smutny — rzekł mi Fryderyk łagodnie.
— Tak, mój drogi, bardzom smutny. Straciłem już nadzieję.
Nastała długa cisza. Stadka ptaków rozlatywa-