Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/425

Ta strona została przepisana.

a kiedy ozwało się wreszcie, płacz jego wydał mi się zmienionym jakimś, wątlejszym, bardziej drżącym; może jednak powodem tego było, że się rozlegał w innem środowisku i żem go słyszał dotąd zawsze tylko w zamkniętej przestrzeni. To kwilenie tak słabe, drżące, przejęło mnie przestrachem, napełniło nagle szaloną trwogą. Pobiegłem do kołyski, złożyłem w niej dziecko. Powróciłem zamknąć okno; ale zanim je zamknąłem napowrót, wychyliłem się raz jeszcze, przenikając cień bacznem okiem. Nie dojrzałem nic, prócz gwiazd. Zamknąłem okno. Ścigany strachem panicznym, unikałem przecież robienia najmniejszego szelestu. A po za mną dziecko płakało, płakało coraz mocniej. „Czyż jestem ocalony?“ Pobiegłem do drzwi, wyjrzałem na korytarz, wytężyłem ucho. Kurytarz był pusty; dochodziły tu tylko powolne fale muzyki.
„Jestem więc ocalony. Któżby mógł mnie widzieć?“ Potem przyszedł mi znów na myśl Jan de Scorcio i kiedy spojrzałem w okno raz jeszcze, przejęła mnie obawa. „Ale nie, nikogo nie było na dole. Patrzałem po dwa razy“. Zbliżyłem się do kołyski, ułożyłem dziecko, okryłem je starannie, zapewniłem się, że każda rzecz znajduje się na swojem miejscu. Dotknięcie jego sprawiało mi teraz. wstręt niepokonany. Płakało i płakało. Co tu robić, żeby je uspokoić? Czekałem.
Ale to kwilenie bezustanne wpośród tego wielkiego, odosobnionego pokoju, ta skarga niewy-