Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/426

Ta strona została przepisana.

raźna ofiary bezświadomej, rozdzierała mi tak okropnie serce że niezdolny oprzeć się dłużej, wstałem, aby uniknąć tej męczarni. Wyszedłem na kurytarz, zamknąłem nawpół drzwi za sobą; stałem za drzwiami badając. Głos dziecka dochodził mnie zaledwie, zaledwie, spływając się z dźwiękami powolnemi muzyki. Dźwięki te wciąż rozlegały się, przytłumione oddaleniem, słodkie jak sen, cokolwiek piskliwe, przeciągane, wytrzymywane. Jasne głosy fletów modulowały naiwną melodyę na tle akompaniamentu kobz. Pastorał zalewał wielki dom spokojny falą melodyi, dochodził aż do najodleglejszych pokojów. Czy też słyszała go Juliana? Co myślała, co czuła teraz Juliana? Czy płakała?
Nie wiem, dlaczego w sercu mojem powstała ta pewność: „Ona tam płacze!“ I pewność ta zrodziła wizyę wyraźną, co wywołała wrażenie rzeczywiste i głębokie. Myśli i obrazy, które przebiegały mózg mój, były niepowiązane z sobą, luźne, fragmentaryczne, niedorzeczne, złożone z żywiołów nie odpowiadających sobie, niepodobnych do utrwalenia, zagadkowej jakiejś natury. Obawa szaleństwa mnie opanowało; zadawałem sobie pytanie: „Ile też czasu upłynęło?“ I stwierdzałem, że straciłem zupełnie wszelkie pojęcie czasu.
Muzyka ustała. Pomyślałem: „Nabożeństwo się skończyło. Anna wkrótce nadejdzie. Matka może powróci. Rajmund już nie płacze“. Powróciłem do pokoju; obejrzałem się dokoła, aby się upewnić