Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/434

Ta strona została przepisana.

I czułem, jak budzi się we mnie dawna przeciw niemu zawziętość, jeszcze bardziej zaostrzona, jeszcze głębsza. Widok jego twarzy różowej i spokojnej drażnił mnie. Dla niczego więc wycierpiałem wszystkie te udręczenia, wystawiałem się na takie niebezpieczeństwo! Do głuchego gniewu dołączał się jeszcze rodzaj przesądnego strachu, spowodowany nadzwyczajną trwałością tego życia. „Zdaje mi się, że nie będę już miał odwagi rozpoczęcia tego wszystkiego na nowo. A wtedy? Ja tu będę jego ofiarą i nie będę mógł uciec przed nim nigdy!“ Małe widmo przewrotne, dziecko złośliwe, żółciowe, pełne inteligencyi i złych instynktów, pojawiło się znów przedemną — i znów wlepiło we mnie zimne swe, twarde, siwe oczy, z wyrazem wyzwania. I straszliwe sceny w cieniu opustoszałych pokojów, sceny stworzone niegdyś przez wrogą moją wyobraźnię, przedstawiły mi się ponownie, ponownie uwypukliły się, nabrały życia, ruchu, całego charakteru rzeczywistości.
Dzień był blady, chmurny, zapowiadający śnieg. Alkowa Juliany wydawała mi się jeszcze jedynem schronieniem. Intruz nie miał opuszczać swe go pokoju, nie mógł przeto przyjść prześladować mnie w głębi tego schronienia. Oddałem się cały smutkowi, nie starając się nawet go ukrywać.
Patrząc na biedną chorą, myślałem w duszy: „Ona nie wyzdrowieje, nie podniesie się już!“ Dziwne słowa, wypowiedziane przez nią wczorajszego wieczora, powracały mi na pamięć,