Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/445

Ta strona została przepisana.

— A cóż doktór?
— Nie przybył jeszcze. Posłałam po niego.
— Trzeba było kazać zaprządz do powozu.
— Tak. Cyryak pojechał.
— Czy tylko nie poszedł? Tu niema czasu do stracenia.
Nie było to udaniem z mojej strony. Byłem szczery. Nie mogłem dopuścić, by niewinne dziecko umierało bez pomocy, by nie spróbowano jeszcze chociaż go ratować. Wobec tego trupa już niemal, teraz, kiedy zbrodnia moja lada chwila miała się dokonać, litość, wyrzuty sumienia, boleść ścisnęły mi duszę. Oczekując na lekarza, niemniej byłem oszalały, jak matka. Zadzwoniłem. Wszedł służący.
— Czy Cyryak pojechał?
— Tak, panie.
— Może poszedł pieszo?
— Nie, proszę pana; pojechał kabryoletem.
Fryderyk nadbiegł zdyszany.
— Co się to stało?
Matka, wciąż pochylona nad kołyską, zawołała:
— Dziecko umiera!
Fryderyk podszedł bliżej, popatrzał.
— Ono się dusi — rzekł. — Czyż nie widzicie? Nie oddycha już wcale.
I pochwycił dziecko, wyjął je z kołyski, podniósł, wstrząsnął niem.