Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/447

Ta strona została przepisana.

chnęła łkaniem. Lekarz zdecydował się spróbować jeszcze czegoś; starał się wyrwać dziecko z odrętwienia, w które popadło: starał się znaglić je do płaczu, krzyku, wywołać wymioty, pobudzić do jakiegoś energiczniejszego ruchu oddechowego. Moja matka patrzała w niego, stojąc tuż obok a z oczu jej szeroko rozwartych łzy ściekały strumieniem.
— Czy Juliana jest już zawiadomiona? — spytał mnie brat.
— Nie, nie sądzę... Podejrzewa coś może... Może Krystyna... Pozostań ty tutaj. Ja idę zobaczyć do niej i zaraz powracam.
Popatrzyłem raz jeszcze na dziecko na ręku lekarza, popatrzałem na matkę. Wyszedłem z pokoju, pobiegłem do Juliany. Przed drzwiami zatrzymałem się. „Co ja jej powiem? Czy mam jej powiedzieć prawdę?“ Wszedłem; zobaczyłem, że Krystyna stoi we framudze okna; minąłem pokój dążąc do alkowy, u której firanki były teraz zapuszczone. Juliana zwinięta była w kłębek pod kołdrami. Kiedy zbliżyłem się do niej, spostrzegłem, że trzęsie się cała jak w paroksyzmie febry.
— Juliano, jestem już, to ja.
Odkryła się, zwróciła ku mnie twarz i spytała mnie po cichu:
— Przychodzisz ztamtąd?
— Tak.
— Powiedz mi wszystko.