Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/451

Ta strona została przepisana.
LI.

Wśród nocy cisza domu była grobową. Światło płonęło w kurytarzu. Szedłem ku temu światłu jako lunatyk. Coś nadzwyczajnego zachodziło we mnie; ale nie mogłem rozejrzeć się jeszcze jasno w tym stanie duszy.
Zatrzymałem się, ostrzeżony pewnego rodzaju instyktem. Jedne drzwi były otwarte; blask przeciskał się przez zapuszczone portyery. Przestąpiłem próg, rozchyliłem portyerę i postąpiłem naprzód.
Kołyska obita biało stała na środku pokoju, między czterema płonącemi gromnicami. Mój brat siedział z jednej strony, Jan Scordio z drugiej, czuwając. Obecność starca nie zadziwiła mnie bynajmniej. Wydało mi się naturalnem, że go tu zastaję; nie spytałem o nic; nie powiedziałem nic. Zdaje mi się, ze kiedy patrzyli na mnie, uśmiechnąłem się zlekka do nich. Nie wiem czy istotnie wargi moje uśmiechnęły się, jakbym chciał powiedzieć im: „Nie martwcie się o mnie, nie starajcie się mnie pocieszać. Widzicie, że jestem spokojny. Możemy milczeć“.