Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/455

Ta strona została przepisana.

maligna, jeśli bezwiednie podczas niej miałbym odsłonić skrywaną tajemnicę!“
Czuwałem nad sobą z trwożnym niepokojem.
Ozwałem się;
— Ten lekarz, lekarz... czyś ty nie wiedział...
Mój brat pochylił się ku mnie, znowu dotknął ręką mego czoła z niepokojem i westchnął.
— Nie dręcz się, Tullio. Uspokój się.
Poszedłszy zmoczyć ręcznik w zimnej wodzie, przyłożył go do rozpalonej mej głowy.
Korowód obrazów szybkich i jasnych wciąż w dalszym ciągu przeciągała przed memi oczyma. Widziałem konanie dziecka z straszliwą wyrazistością wizyi. Dogorywało ono w kołysce. Twarz miało barwy popiołu, odcienia tak sinawego, że po nad brwiami wysypka mleczna wydawała się żółtą. Warga dolna zapadła, nie była już widoczną. Od czasu do czasu podnosiło powieki, które zlekka podkreśliły się fioletem, powiedziałbyś, że źrenice przyległy do nich, bo ścigały ruch ich i gubiły się pod niemi, nie dozwalając nic widzieć, prócz białek matowych. Od czasu do czasu chrapanie zgłuszone przerywało się. W pewnej chwili lekarz mówił, jakby chcąc ostatniego spróbować jeszcze środka:
— Prędko! prędko! Przenieśmy kolebkę do okna, na światło. Ustąpcie! na boki Dziecku potrzeba powietrza. Zróbcie miejsce.
Mój brat i ja przenosiliśmy kołyskę, która miała dziwne podobieństwo do trumny. Ale przy