Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/456

Ta strona została przepisana.

świetle widok był jeszcze okropniejszy, przy tym zimnym blasku spadłego śniegu. I matka moja wołała:
— Ależ on umiera! Patrzcie, patrzcie: on umiera! Dotknijcie jego pulsu!
A doktór odpowiada:
— Nie, nie. Wszakże oddycha. Dopóki jest oddech, jest i nadzieja. Odwagi!
I wlewał w sine wargi konającego łyżeczkę eteru. Po kilku sekundach umierający otwierał oczy, wywracał w górę źrenice, wydawał słaby jęk. Lekka zmiana zachodziła w jego cerze. Nozdrza jego drgały.
A doktór mówił:
— Nie widzi pani? Wszakże oddycha! Do końca nie trzeba tracić nadziei.
I poruszał powietrze nad kołyską wachlarzem; potem przyciskał palcem podbródek dziecka, aby mu otworzyć usta. Język, przywarły do podniebienia, opadał jak klapka i widziałem klejowatość włóknistą ciągnącą się między podniebieniem a językiem, białawą materyę nagromadzoną w gardle. Ruch konwulsyjny wznosił w górę ku twarzy rączki zsiniałe zwłaszcza u dłoni, u fałd przedziałów palcy, u paznokci: rączki już trupie, których matka moja dotykała co chwila. Mały palec prawej ręki wciąż odsunięty od innych, drgał zlekka w powietrzu. Nie było nic boleśniejszego nad ten widok.
Fryderyk starał się przekonać matkę, by wy-